132980473367242000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000

wycinanka

dla Marcina

                                                                                                               

Zobaczyłem na zdjęciu konia ciągnącego wóz i od razu przyszedł mi na myśl tort. Można się uśmiechnąć, śmiech jest bardzo zdrowy i czasami wystarczy się po prostu uśmiechnąć, równie dobrze można jednak posłuchać tej historii do końca.

Tort to pogłos, retrospekcja, jak zwał tak zwał, w każdym razie rzecz dzieje się kilkadziesiąt lat temu w małym nikczemnym miasteczku, jest piękny wiosenny dzień, jeden z tych niezapomnianych i ja i moi szkolni koledzy jesteśmy po lekcjach. Ulicą, obłe, postrzępione bloki krawężników, oślepianą raz po raz przez ogłupiałe od nadmiaru szczęścia słońce sunie chłopska furmanka. Dzień jest chyba targowy,

chociaż niekoniecznie (w tamtym czasie był to częsty widok, dopiero z dnia na dzień wszystko niepostrzeżenie wyewoluuje w mechaniczne formy, obsypie się, zmieni upierzenie albo ulegnie atrofii). Krzyś, który idzie obok mnie z takim samym tornistrem na plecach (wszystkie dzieciaki na zakończenie przedszkola dostały takie same tornistry z głową kota, któremu odklejały się powieki), dusi coś w sobie, widzę to po jego twarzy (ściągnięte brwi, zaciśnięte szczęki), by wreszcie, kiedy trafnie dobierze w myślach najwłaściwsze słowa, wyartykułować coś, co sprawi, że odtąd, ilekroć w dalszym swoim życiu, czy to na filmie, czy na fotografii (bo już przecież nie w naturze) ujrzę zaprzężonego do furmanki konia – będę widział tort:

– Każdemu koniowi ciągnącemu wóz powinno dawać się w nagrodę tort.

 

link

 

Dlaczego przytaczam tę historię? Tak jak mówiłem, zobaczyłem na zdjęciu konia ciągnącego wóz i od razu przyszedł mi na myśl tort, mógłbym jeszcze dodać, że Jurek (teraz Jerzy) słusznie zauważa, iż konie nie jedzą tortów, ale to nie miało dla mnie wtedy najmniejszego znaczenia. Rozumiałem Krzysia, lubił podjeść, a tort był dla niego największą nagrodą. Krzyś miał po prostu złote serce.

Złote serce. Dobre sobie! Skąd mi to nagle przyszło do głowy? Gdy tylko słyszę sformułowanie złote serce, chce mi się rzygać. Dosłownie.

Złote serce. Łee, nie chcę.

 

Bo przytaczam tę historię także z innego powodu, mógłbym powiedzieć teraz: ku przestrodze, dość powiedzieć, że niczego w świecie nienawidzę bardziej od metafory serca, która już od małego wydawała mi się sztuczna, podejrzana, zalatywała jakąś kruchtą, romantycznym uniesieniem, jednym słowem obrzydliwością. Jeszcze dzisiaj (w XXI wieku!) można, jeśli się tylko czyta jeszcze ludzkie wiersze, natknąć się na tego typu skuchę dyskwalifikującą już w przedbiegach ich autorkę/autora.

Krzysztof jest teraz wziętym neurochirurgiem i nie wiem, czy pamięta o torcie.

Ja natomiast pamiętam. Pamiętam wszystko, niepotrzebnie pamiętam, wywlekam na światło dzienne jakieś szczeniackie historie, chociaż od dekad nie mam ze sobą tamtym, kilkuletnim absolutnie nic wspólnego. Jego mózg, zatrzymany na wczesnym etapie rozwoju mózg dziecięcy, ma się do mojego, po części obrosłego w nowe połączenia synaptyczne, po części skorodowanego już niestety, dorosłego mózgu, jak przysłowiowa pięść do nosa. Jego sposób myślenia, postrzegania świata, rodzaj wrażliwości, różnią się radykalnie od tego w jaki sposób ja myślę, ja postrzegam, jaką ja mam drażliwość i pasują do mnie jak tort do twarzy.

Przechowujemy w pamięci resztki, pozostałości z naszego dzieciństwa i przywiązujemy do nich nadmierną uwagę. Opowiadamy jakieś szczeniackie historie, które nijak się mają do nas samych zmęczonych i starych. Wywołujemy z pamięci duchy dzieciaków, którymi kiedyś byliśmy, chociaż od wieków nie mamy ze swoim dzieciństwem nic wspólnego. Posiadamy w pamięci śmietnik, z którego od czasu do czasu wywlekamy na światło dzienne przeterminowane ciasta, którym przyglądamy się potem z niezdrowym upodobaniem.